A Piechurom mróz nie straszny….
Wyjątkowo mroźny niedzielny poranek nie przeszkodził w piątej już „wycieczce z kijkami”, jaką sadowieński GOK zaplanował na 25 lutego br.
Co więcej jej uczestników wędrówka, pogoda i klimat tak zachęciły, że już w trakcie marszu wydłużyli zaplanowaną trasę. I „wyszło” niemal 12 km „w nogach”, w zimowym, jaskrawym słonku, z mnóstwem zjonizowanego tlenu w płucach, różnych witamin z przewagą tej D i zachwytów nad urokami zimowego Jegla. Bo to ten las był dziś głównym bohaterem imprezy.
O godz. 11-ej było jeszcze prawie minus 10 stopni mrozu, a północno-wschodni wiaterek zniechęcał do wyjścia z ciepłych domów. Ale też ten wiaterek sprawił, że znowu postanowiliśmy pomaszerować w osłonie drzew. Szybko postukaliśmy kijkami po asfalcie ul. Kościuszki, a za Bojewką skręciliśmy pod wiatr w ul. Grzymały (d. Cz. Wycecha), by zaraz wejść w drzewa morzyckich serwitutów, a dalej w las państwowy, gdzie ścieżki i linie czasem były szerokie i płaskie, a czasem wąskie i z niespodziankami.
Po ponad 3 km doszliśmy do „Wąwozu” – granicy z rezerwatem „Mokry Jegiel”. Tu krótki odpoczynek, lekkie wzmocnienia, poznanie mapki rezerwatu i jego najbliższej okolicy. A w rezerwacie hektary liściastego lasu pokryte lodem i śniegiem. Wychodząc spod GOK-u planowaliśmy stąd wracać, bo sroga zima, mróz, wiaterek, obawa o zdrowie. W niemal „przytulnym” wąwozie nikt już o rychłym powrocie nie myślał, bo zdrowie i humory dopisywały, niska przecież temperatura nikogo już nie obchodziła, a rozgrzane mięśnie i wesołe słońce zachęcały do dalszej wędrówki.
Ci „z czoła” śmiało skręcili więc w lewo, by nową i równiutką żwirówką pokonać kolejne 2 km do polanki Grzymałów. A po drodze, jak to w Jeglu, krajobrazy zachwycające: starodrzewy i młodniaki, bagienka i wzgórki, tu myszołów, tam czubatka i dzięcioł (chyba czarny), tropy różnych zwierzaków w świeżym śnieżku, a nawet ślady biegówek. Nie tylko nas skusił dzisiaj las i to nieprawda, że zimą śpi.
Przy głazie bł. E. Grzymały kolejna chwilka odpoczynku i stąd już powrót, oczywiście nie tą samą drogą. Ruszyliśmy rozrytymi koleinami traktem spod orzełkowskiego przejazdu, a po kilometrze skręciliśmy w prawo – „na skróty”, w prosty leśny dukt, pod górkę. A za górką kolejne. Czołówka na szczycie jednej z górek zdążyła obejrzeć duże stado jeleni, które jednak szybko umknęło, spłoszone złamaną nieostrożnie gałązką, nim reszta maszerujących wdrapała się na pagórek. A z niego rozległa panorama, bo właśnie wycięto na stokach piaszczystych moren hektary wiekowych sosen, a po ich wywózce zostały czarne, głębokie koleiny w niżej położonej części duktu. W środku zrębu duży karmnik z sianem i pień z solanką. Za zrębem pofałdowane „ściany” z lasu różnego wiekiem i gatunkami. Jeszcze tylko kilka wzniesień i doszliśmy do tego, z którego widać już było pola i pierwsze siedliska Draku. Po kilku minutach byliśmy przy polanie z chatką koła myśliwskiego „Św. Huberta”. Spod niej podążyliśmy ścieżką przez serwituty, by po 2,5 godzinach, co przemknęły jak chwila, wrócić do GOK-u.
Tu nikt nie wiedział, czy to pyszny gulasz nas tak rozgrzał, czy to mróz tajał i czerwienił policzki. Za to gulasz i ciasta smakowały w ciepłym GOK-u niezwykle, bo nic tak apetytu nie pobudza, jak zdrowy ruch na świeżym, dziś mocno rześkim powietrzu. A i jakoś „alibi” na ponadplanowy posiłek było, bo przecież tyle kalorii spaliliśmy. Przy aromatycznej kawie snuliśmy plany na kolejny, wiosenny marsz, na który za kilka tygodni szukajcie zaproszenia….